Raz na jakiś czas udaje mi się coś skrobnąć. Biorąc pod uwagę fakt, że teraz idzie mi to gorzej (wiadomo ciąża, wielgachny brzuchal i ogólna niewygoda) piszę mniej. Więcej redaguję i się uczę. Opowiadanko powstaje. Najpisane jest więcej, ale urywam je celowo, by wzbudzić zainteresowanie, o ile takie zaistnieje;) Jesli się będzie podobało, dokończę je, oczywiście nie daję sobie terminu.. Ostatnio nie mam głowy do wymyslania nazw, może ktoś wspomoże. Nie pozostaje mi nic innego jak życzyc przyjemnej choć krótkiej lektury. Sugestie i krytyka mile widziane;)
![]() | |||
Źródło: http://dahl101.deviantart.com/art/mage-rolling-star-298192780 |
„Dzień dobry, dzień dobry. Wita
nas piękny, poniedziałkowy poranek. Wyskakujcie wcześniej z łóżek,
bo Warszawa dziś będzie zakorkowana. Mamy paskudny wypadek w na
rondzie Dmowskiego, wszystko stanęło! Dosłownie. Na pocieszenie
wrzucam wam pozytywną nutę, oto Justin Bieber „Baby”...”
- O nieee, nie ma mowy! - warknęłam
naciskając na guziczek w radio-budziku. Takich pobudek to ja nie
chcę, szczególnie jak mi jakiś Żastę Bimber wyje do ucha.
Cholerne korki – pomyślałam. szukając stopami kapci. Oczywiście
mój nieznośny kocur wcisnął je w niezbadane głębie, czyli pod
łóżko pełne kłębów kurzu i sierści. - O tak, muszę tam
odkurzyć. - znów powiedziałam do siebie. Nieznośny zwierzak
przysiadł na środku pokoju i zerkał na mnie oblizując pyszczek.
- Czego bury paściu? - prychnęłam
na kota, który nomen omen nic mi nie robił.
Znalazłam nieszczęsne kapcie. Z
wolna posnułam się do łazienki, w której miałam już
przygotowane ubrania na dzisiejsze spotkanie. Zaczynam staż w jednej
z najbardziej znanych kancelarii prawniczych w stolicy. Serce
podchodzi mi do gardła już od tygodnia, a im bliżej, tym bardziej
mój żołądek przypomina, że śniadanie nie jest najlepszym
pomysłem. Oczywiście znajduję to czego mogłam się spodziewać.
Moje kochane zwierze futerkowe doszło do wniosku, że nowiusieńki
kostium będzie wspaniałym legowiskiem. Wszystkie części garderoby
mam w kocich kłakach. Błogosławione rolki do zbierania paprochów.
Szybko doprowadzam się do ładu. Upinam włosy w ciasny kok, wciskam
się z modelujące rajstopy. Mhm mój tyłek w nich wygląda
wyśmienicie. Jeszcze tylko makijaż i perfumy. Grzebie bezładnie z
kosmetyczce, szukając czerwonej szminki i wodoodpornego tuszu do
rzęs... i zaczynam słyszeć. Pupilek zaczyna bardzo głośno
wymiotować na dywan... Tu stwierdzenie: o kłaczek, raczej nie było
by na miejscu. Patrzę na niego z politowaniem, a potem na zegar
wiszący na ścianie. Mam dziesięć minut do autobusu. Dobrze, że
staje zaraz przy moim domu. Pocieszam się myślą, że wystarczy
zbiec po schodach. Kot nadal wypluwa treść żołądka. Dobra dam mu
chwilę, w tym czasie zrobię ten nieszczęsny make-up. Mam wprawną
rękę i już po chwili wyglądam jak człowiek. Zbieram nieszczęsne
nieczystości, a miejsce przecieram szmatką, nasączoną
rozcieńczonym z wodą domestosem. Oczywiście ręce mi śmierdzą,
no tak, mądra nie założyłam gumowych rękawiczek. Trudno
przeżyje. Jeszcze perfumy. Rzucam ściereczkę do brodzika i
spryskuję się ulubionym Chanel 5. Rany Boskie! - jęczę patrząc
znów na zegar. Łapię aktówkę, zakładam buty i wybiegam z domu.
Niestety autobus właśnie zamyka mi drzwi przed nosem. Nienawidzę
poniedziałków jak babcie kocham. Nie! - krzyczę biegnąc za nim.
Zatrzymaj się! - wrzeszczę. Wiem, iż następny mam za pół
godziny. Nie zdążę dojechać czymkolwiek, a już tym bardziej
dobiec na miejsce. Na taksówkę też nie mam. Łudzę się, że
zatrzyma się zaraz na skrzyżowaniu, i dobry los sprawi, że akurat
będzie czerwone światło. Przed oczami staje mi obraz zmarnowanej
kariery przez mojego kota, tak obwinię tego cholernego sierściucha
za dzisiejsze niepowodzenia. Kilka razy udawało mi się zatrzymać
bus na czerwonym. Tyle, że wtedy nie miałam szpil na horrendalnie
wysokich obcasach i ołówkowej spódnicy. Cudownie – myślę sobie
omijając przechodniów. Autobus zwalnia, a ja jak jakaś głupia
wymachuję ręką w nadziei, że kierowca mnie dostrzeże. Wtem
potykam się o wystającą kostkę brukową. W zwolnionym tempie
widzę jak upadam. Potem czuję uderzenie, pisk opon i nastaje
ciemność.
Budzę się z bolącą głową i
poobcieranymi dłońmi. Wokół panuje ciemność i jest jakby
wilgotno. Rozglądam się wokół, trąc nadgarstki przez, które co
chwila przebiegają jakieś dziwne prądy. Do nozdrzy też dociera
bardzo niespotykana woń. To nie jest smród szpitalnych pryczy,
medykamentów i środków dezynfekujących, plus do tego „aromat”
wstrętnego szpitalnego jedzenia. Tu pachnie zupełnie inaczej. Czuje
fetor uryny, rynsztoka oraz wymiocin w zatęchłym zaułku. Do tego
wszystko to miesza się z zapachem ryb oraz słonej wody. Co u diabła? - myślę, podnosząc się
z ziemi. Ubranie mi niewyobrażalnie ciąży. Jest przemoczone i...
przypomina łachmany. Co do cholery! – patrzę na siebie.
Rozdziawiam przy tym usta ze zdziwienia. Otaczają mnie z dwóch
stron niewysokie domy. Ciężko mi odgadnąć styl architektoniczny.
Wgapiam się w nie jeszcze przez chwilę. Mogłabym przysiąc, że
przypominają te, jakie widziałam w Irlandii, kiedy w wakacje
odwiedzałam kuzynkę. Te jednak mają drewniane dachy. W oknach pali
się migoczące światło, a nocną ciszę przerywają śpiewy w
bardzo dziwnym języku. Próbuje nasłuchiwać, zadzierając głowę
do góry. Nie znam tego języka, jest nie podobny do tych, które
dane mi było kiedykolwiek poznać. Znów patrzę na siebie. Nie wiem
gdzie jestem i co ja w tym miejscu robię. Przecież jeszcze przed
chwilą biegłam do autobusu. Moja kariera jest skończona –
pociągam nosem i czuję jak mi łzy ciekną po policzkach. Zostanę
starą panną, bezrobotną i zamiast męża i dzieci, posiadać będę
stado kotów, regularnie zarzygujących mi dywan. W mojej głowie
tworzą się bardzo pesymistyczne wizje przyszłości. Jeszcze na
dodatek to. Patrze w dół. Stoję na ulicy wybrukowanej kocimi
łbami. Przypomina to rzymską drogę, albo te, które zostały nam
po niemieckiej okupacji. Do dziś je można spotkać. Obok moich stóp
leży jeszcze coś. Przyglądam się temu, z minuty na minutę
bardziej rosnącym zainteresowaniem. Jest to bardzo długi kij,
zwieńczony czerwonym kamieniem. Rozglądam się wokół, próbując
zorientować, czy ktoś nie znajduje się w pobliżu i może upomni
się o swoja zgubę. Schylam się po tą ciekawą rzecz. Laska jest
ciężka, ale doskonale układają się na niej palce. Czuje pod
opuszkami przyjemne mrowienie, a pod wpływem mojego kontaktu,
karmazynowy kryształ zaczyna lekko emanować blaskiem. Puszczam to
cholerstwo. A ono upada na ziemie z głośnym łoskotem. Migoczące
iskierki tańczące wewnątrz kamienia znikają. Przestrach mija i
znów mam ochotę po to sięgnąć. Waham się jednak między tak i
nie. Nagle zapominam o wszystkim. Zwyczajnie chcę ją mieć w
palcach, jakby od zawsze była moją własnością... CDN
Lubię czytać to, co piszesz :))) Jak dla mnie masz dar. I to cholernie dobry dar :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziekuję, cieszę się, że się podobało:)
UsuńPozdrawiam:)
Edyta ja również i zgadzam się z Tobą !
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo :)
Usuń